08/02/22

SYBIEKTYWNA HISTORIA ZESPOŁU DOM MODY (1982 - 1985)

1. Może zacznę od początków. Urodziłem się... (wszyscy to znamy z "Rejsu" w brawurowej, z dużą dozą prawdopodobieństwa - kacowej interpretacji wzorCowego KaOwca). W 80-tych latach powstał zespół Dom Mody, właściwie w pierwszej połowie lat 80-tych. Tak... Dokładnie w pierwszej połowie pierwszej połowy: w 1982... Tak, w 1982, na początku tegoż roku. Zadekowaliśmy się w kieleckim WuDeKu. Pierwszy skład: Jacek Zalewski śpiewał - inteligentny licealista, pisał teksty korzystając z wierszy młodopolskich poetów: brał tomik, wyciągał metafory, twórczo przetwarzał „pod” nasz czas; Boguś „Olek" Olczyk wyznaczał rytmy: na naszym terenie był najlepszym perkusistą, szybko załapał kapitalistyczne trends, że przejście robimy na werblu ta-ta lub tu-tu-tu, a nie przesypujemy ziemniaków (socjalizm) z worka do worka: salomonowa robota; Andrzej Wolski - dzisiejsza gwiazda muzyki elektronicznej (i muzycznych pejzaży) w naszym kraju - z pracowitym zaangażowaniem, ale i młodzieńczą brawurą, urabiał jeden z najpopularniejszych podówczas klawiszowych sprzętów: organy B-11; i ja: skromny mikuś - próbowałem coś komponować, podkładać elektroniczny bas i wygrywać jakieś nieporadne melodyjki na drugim manuale...

W zespole grali jeszcze: Andrzej Łukasik - obecny anglista, ówczesny - jedyny w Kielcach klangujący basista (przynajmniej w mojej przestrzeni); później - na jarocińskim występie - pojawił się Jacek Krełowski, z którym zresztą już wcześniej muzykowaliśmy na dwa fortepiany, amortyzując instrumenty Szkoły Muzycznej, do której skwapliwie uczęszczaliśmy (czasem „za", a nawet „ponad" nią: lubiliśmy przesiadywać na rozkładającym się strychu w jednym z jej budynków, obserwując przez zmurszałe deski stare miasto z ludźmi o przetłuszczonych włosach, głęboko spoconymi - z wylanymi na to wszystko wodami kolońskimi o unikatowej dziś woni, kupionymi naprędce w jakimś kiosku „Ruchu"); jeszcze później doszedł Lucjan Dulnik, ale o nim jeszcze będzie.
Mieliśmy też - a jakże - swoich akustyków (to brzydko powiedziane), REŻYSERÓW DŹWIĘKU, tak, to rzeczywiście oddaje ich kreatywność w przekraczaniu ograniczeń sprzętu (nagłaśniającego i nagrywającego), jaki był dostępny w peerelu. Paweł Wawrzała - zapalał się bez problemu - wszędzie było go pełno, mienił się jak dyskotekowa kula. Stasiu Sidor - ostoja spokoju, celebryta konsolowych gałek. Tworzyli niezły tandem. „Jeden bez drugiego" nie istnieje w mojej pamięci.
Pojawiło się w moim zasięgu - bo grałem - nieduże, ale elitarne grono, które słuchało muzyki jakiejś takiej nowej, po-raz-pierwszej: nowa fala, new romantic... Zacząłem słuchać nagrań (docierały do nas z Londynu, kto miał najnowsze single - był gość, o longach już nie wspomnę... sam miałem jedynie jeden z magicznego Zachodu - grupy Visage) Ultravox-u, Spandau Ballet, Duran Duran - głęboko wierząc, że to niesamowicie odkrywcza muza, a to - po latach widzę wyraźnie - był zwykły pop tamtej epoki z całym marketingiem od stóp do głów (no może prócz Ultravox). Ale wtedy te przehallowane przestrzenie, cykające breczki brały mnie jak gąbka wodę. Nie stroniłem też od Stranglersów, B-52's czy jugolskiej odmiany nowej fali - i to mnie uratowało...

Nasze „subkulturowe" środowisko (nawet nie wiem, jak się nazywaliśmy, właściwie, to chyba nie mieliśmy - jednoznacznej - nazwy) łączyło jedno: byliśmy elitą, byliśmy szczytem, byliśmy oryginalni i najnowocześniejsi! To, że było nas tak mało - tym bardziej uwznioślało naszą wyjątkowość (w większości byliśmy z jednego, kieleckiego osiedla - KSM-u, jakieś 30-40% z nas - z jednego bloku!).
Ponieważ grałem - wszyscy mnie lubili.

2. TORUŃ 1983
Mieliśmy już tyle kawałków, że wręcz wypadało je nagrać i wysłać na jakieś Przeglądy, Festiwale. Sesja utrwalająca odbyła się w WuDeKu - nasi dźwiękowi reżyserzy dokonali rzeczy „z pogranicza dostępnych możliwości".
Zakwalifikowaliśmy się na „Przegląd Zespołów Nowofalowych" w Toruniu (1983) w kultowym - już wtedy - klubie "Od Nowa". Dyrekcja Wojewódzkiego Domu Kultury wypożyczyła nam znaczną część klawiszowego sprzętu, zataszczyliśmy go do pociągu i hajda „na” dalekie światy!
Nasz sprzęt. Analogowy syntezator Arp - robił za bas: bzy bzy - takie wydawał dźwięki (grałem na nim oktawki, albo w podwójnej repetycji - oktawki, albo repetytywne prymy, w jednym z utworów odkrywcze kwinty!; zresztą, te oktawy na syntetycznym basie były na naszej scenie muzycznej - polskiej, blokowosocjalistycznej, a co dopiero kieleckiej - zupełnym novum). String - Vermona z DDR: właściwie do podkładania akordów, ale - z braku laku - musiałem wykorzystywać ją i na melodyjki, i na rytmiczne riffy czy kontrapunkty do linii wokalu. Andrzej, a później Jacek, rozkładali przed oniemiałą publicznością trójdźwiękowe dywany, raczej bez przewrotów (nie lubiliśmy łączyć kultury muzycznej z fizyczną) na uniwersalnych, ponadczasowych, wielce już dziś zasłużonych organach B(11 i 2). Bębny: zestaw raczej ascetyczny - Olek jednak korzystał z niego w pełni, choć grał oszczędnie, czuć było rozmach. I taki to - absolutnie BEZGITAROWY, choć w pełni na żywo skład: dwóch typów na klawiszach, bębniarz i śpiewak-tekściarz zajawiający niebywałe refreny "ooo, ooo, Samouwielbienie", " Auto-auto-auto-auto-da-fe!", czy przyprawiający o gęsią skórkę tekst „smugi cienia" - pamiętam pierwszą zwrotkę i refren:
Jestem jestem całkiem sam
w nienawistnej myśli twej
człowiek - nie wiem, czy go znasz
umarł, nim osiągnął dzień
Odszedł, nim oświetlił go
blask zbudzony z serca tchnień
- tak opuścił klatkę swą
człowiek, co go zabił wiek!"
i refren:
Smugi cienia
smugi cienia
smugi cienia
smugi cienia 

No i wygraliśmy ten toruński przegląd; po raz pierwszy zobaczyłem na żywo tyle ludu w fajnych rurkach, pozytywnie sczochranego, kolorowego... Kontrolę W, Płonącą Żyrafę (niesamowitą), grupę Reportaż (ultraniesamowitą)... Jacek Zalewski, paradujący w wyciągniętym z szafy taty garniturze szytym w latach 50-tych, poszedł na schlewkę (która odbyła się zaraz po ogłoszeniu wyników) z organizatorami i akredytowanymi dziennikarzami, a ja - leżąc samotnie na metalowym łóżku w jednym z przesiąkniętych gumowymi materacami pokoików jednego z odrapanych akademików nieopodal lasku gdzie odór moczu gruba lignina i szmaty... myślałem o tej muzyce - wolnej! w swym eksperymentatorstwie, nie poddanej nikomu; pal sześć tych wszystkich dziennikarzy, ten blichtr, wygrane festiwale, wywiady, prezentacje w "Studio 2"... Myślałem o tym, że chcę być jak Płonąca Żyrafa, jak Reportaż, że chcę być jeden, jedyny, tylko ja, ja pierwszy - a wy mnie podziwiajcie! (im MNIEJ osób - tym lepiej: wzrasta nasza Jedyność, Wyłączność... i ja na tym zyskuję, i ci, co mnie podziwiają - jesteśmy ŚCISŁĄ elitą!)

3. JAROCIN 1983
W tym samym roku zostaliśmy zakwalifikowani na Festiwal w Jarocinie. Jednakże kierownictwo (czytaj: dyrektor) naszego Domu Kultury nie było już tak przychylne. Gdybyśmy dokonali fuzji z rozwijającym się (również) w tym Domu zespołem pieśni i tańca Kielce... (co - bliżej naszych czasów - może i byłoby niezłe, patrz: Orkiestra Kiniora i Masłowianki; ale wówczas pewnikiem weszlibyśmy na minę śmiertelnej [z rozpuku] polewki naszych - awangardowych przecie - fanów.
No to jechaliśmy terkoczącym pociągiem (gdzie tłok i płot? nie - pot), bez muzycznego sprzętu, z obietnicą dostępu do niezniszczalnych organów typu B i nadzieją - na pożyczenie reszty klawiszy.
Pot zaczął mi spływać bokami junackiej pały i ukazało się czarne rozlewisko (boki miałem na atrament)... ale moja sztubacka pała nadal lśniła na swym szczycie w świetle popołudniowego słońca, odbitym w rdzawych szuwarach, niemytych, żeby lepiej się układały (koloru dodało moczenia czachy w wywarze z zielonych otoczek orzechów włoskich, przechowanych przez zimę w lodówie piwnicy obok zmiorów). Coraz bardziej równiny, wszystko się wyrównało. Jarocin.

Dotarliśmy do punktu rozlokowywania, gdzie powiedziano nam, że będziemy spać w wielkim wojskowym namiocie. To nie w hotelu?! Wskazano nam gościa, który spał obok na trawie. To Ryszard Riedel, śpi tu, i nie narzeka. No niby nie.
Środkową (pomiędzy frontami namiotów) „aleją", pełną wysokiego błota, przechadzał się Muniek pod chińską parasoleczką... był jak jakiś przelotny pisarz haiku w tej muzycznej wiosce.
Walter Chełstowski zagaił nas: to wy jesteście z Torunia? nie, z Kielc. to nie wy gracie taką śmieszną muzyczkę? ?!.

{Jarocin'83, w sypialnianej wiosce namiotowej - po ulewie. Od prawej: Witold Gąska, Jacek Zalewski, Bogusław Olczyk, Jacek Krełowski. PREMIERA W SIECI:}


Znaleźli się ludzie, którzy chcieli pożyczyć nam sprzęt, hura, wokalista Zalewski miał nawet prezent NA tĘ przysługĘ: flaszkę, tkwiła sobie w jego plecaku. Więc będzie dobrze, póki co zadowolona kielecka ekipa wybierała się na noc regałów. Idziesz? No nie, są za bardzo komercyjni... a jednak. Słysząc daleko-przestrzenne werbla duby sięgnąłem do plecaka. Po czym - pipi i kaka nie ruszając się z namiotu i - lulu...
Następnego dnia paru z naszych musiało jechać aż do Poznania po flaszkę (w Jarocinie była sobie prohibicja), następnie przemSknąć się przez kordony ochrony. Ale mieliśmy upragniony sprzęt! Zbliżał się dzień (właściwie późny wieczór) naszej Prawdy, i naszej „porażki"...

I nadeJszła ta chwila... Nadchodził zmrok... („Nadchodzi zmrok" - to tytuł jednego z utworów, który wtedy graliśmy: „nadchodzi zmrok/ milczy śmierć/ wiatr z mrokiem kocha się (.....)”.
Pożyczone klawisze coraz bardziej lśniły obdarowane sztucznym światłem... Zaczynaliśmy utworem „Samouwielbienie": pojechałem z basu, lecz mikrostrojenie, mikrostrojenie! rozregulowane było... I zobaczyłem jak - jeszcze przed momentem przyssany w oczekiwaniu do dwóch ścian mocy - TŁUM odkleja się, ciapka po ciapce, i odpada jak zaschnięty klej biurowy. A pierwsze rzędy chwytają się za okolice dzwonów (nie widziałem czy kółeczko, czy trójkącik - widziałem dzwony, dzwony widziałem) i z esencjonalnie ambiwalentnym bólo-uśmiechem, podkurczone, niejako zbite w sobie, odwracają się w kierunku przeciwnym. Ta najobleśniejsza część przyssanych do słupów mocy odpadała już ciapa po ciapie, i wzburzyła się krew TŁUMU. I pogrążony niejako w porodowych bólach Począł wracać, i dał się słyszeć z pokaźnej gardzieli hukokrzyk, krzykowrzask: „dom mody", który szybko uformował się w hetakombiczne om!!!!!: dom mody do wody, dom mody do wody, dom mody do wody. Chcieli nas, niechybnie, złożyć w ofierze.
{Jarocin '83 - koncert zespołu. Bogusław Olczyk w środku aparatury. W tle ciekawa napisowo ściana. PREMIERA W SIECI:}
Przemykalimy chyłkiem z naszymi wnętrzami przed sobą. Powrót do Kielc był nad wyraz cichy. Być może wtedy Jacek Zalewski przeżuwał ostateczną decyzję o zerwaniu lewej widełki, bo wyjeżdżał do prawej: Opola (chciał mieć prosto). Być może wtedy stworzyłem sobie Ostateczny ratunek, że underground; bo underground: im gorzej - tym lepiej. Może...

4. SINGIEL
Póki co - jechaliśmy terkoczącym pociągiem do Sopotu: Jacek Zalewski, Boguś Olczyk, Jacek Krełowski i ja. Mieliśmy się spotkać z jednym gościem, który obiecał nam kokosy. I objawiła nam się Trójmieść Wielka.
Mieliśmy rozmowę, podczas której gość zaproponował, żebyśmy połączyli się z zespołem LSD (to znaczy Jacek Zalewski i ja - reszta nie była mu potrzebna). Uniesiony licealną niekłamaną solidarnością nie zgodziłem się, Jacek też nie; gość nawet obiecał, że jak się dogadamy - to dziś śpimy w Grand Hotelu... dobrze, że się nie zgodziłem - może dziś nie mógłbym pisać już tych słów: LSD...
Póki co: musieliśmy poszukać sobie jakiegoś miejsca do spania. I znaleźliśmy: wiatę przystankową przy jednej z mniejszych stacyjek kolejki podmiejskiej; do dziś pamiętam te twarde rzadkie koły desek.
Zalewski powiedział, że dostał się na studia do Opola i idzie dalej. Ten etap Domu Mody definitywnie dobiegł końca. Warto go przypieczętować choć pierwszą zwrotką mojego ulubionego utworu Oda:
Twoje własne, prywatne piekło
rozpaliłeś dzisiaj w duszy swej.
Atomowe słońce w noc uciekło,
do drzwi cicho puka CIA -
to wędrowni alchemicy strachu
w piaskownicach grzecznie burzą świat;
na wiaderkach mają wydrapane
czarne krzyże, w oczach śmierci blask”.

Próbowaliśmy coś dalej. Mieliśmy materiał, nie było wokalisty. Przez chwilę śpiewał Jacek Stachurski (znana postać w przestrzeni ówczesnej bohemy kieleckiej; tak znana, że wymaga odrębnego opracowania) - miał problemy z gardłem, ja też miałem, ale ktoś musiał śpiewać - to mnie zmusili.

Mieliśmy - tu, w Kielcach, nie na dalekiej północy - menedżera z prawdziwego zdarzenia, Wojtka Stachurskiego (brata Jacka), który zorganizował nam konferencję prasową w Klubie środowisk Twórczych, w „Sołtykach"... {
wycinek z notką prasową, która ukazała się w jednej z kieleckich gazet po koncercie w "Sołtykach":}

Ale teraz nadszedł czas na pojawienie się współwłaściciela "drugiego oddechu" zespołu - Lucjana Dulnika.
Lucjan: postać nie tyle maksymalnie złożona, co maksymalnie kreatywna. Widywaliśmy się w nadmienianym już WuDeKu, gdzie miał próby z Księgą Ubogich, potem Pulsem.
Księga Ubogich: jazz-rockowa, symfonik-roczna kapela (Lucjan Dulnik - gitara, Wojtek Wieczorek - klawisze + zmieniające się osoby w sekcji [równie ważne! np. Andrzej Łukasik - bas, Wiesiu Michałek - bębny]). Byłem na ich pamiętnym koncercie w sali kinowej, gdzie rządzili zagrzybieni hipisi z Bananem (flecistą i sitarzystą) na czele. Zaczynał Wojtek plamami na elektrycznym pianie, dołączała się sekcja i wychodził On - gitara czerwona, solówka złożona. Utwór trwał ze czterdzieści minut, z czego solówka gitary: bite pół godziny. Tak się wtedy grało! (jeszcze też).
Puls: spodobała się Lucjanowi Nowa Fala (jakkolwiek ją pojmował), zafascynowany był np. Grzegorzem Ciechowskim i Republiką, i chyba chciał robić więcej utworów! (prosty rachunek: dwa trzykwadransowe to ile trzyminutowych?). I robił. Skoczne były. Byłem na słynnym koncercie w parkowej Muszli (na którym i ja grałem z Domem Mody). Czasy były ciężkie, sytuacja była ostro-kwaśna: jeden zespół może zostać w Klubie Kultury (wdk) - instruktor Marek Tchórz niespiesznie, jakby mimochodem, przechadza się pośród licznie zgromadzonej publiczności. Jest słoneczny dzień. Przepoceni panowie ocierają kapiące potem glace, marzą o chłodnej piance, pod którą - coraz głębiej - coraz chłodniej ach! a panie mlaszczą i szeleszczą przepoconymi udami pod nazbyt szorstkimi sukienkami, choć wyglądają na takie powiewne... Marek Tchórz nadstawia ucha - i słucha... co mówią, który zespół się podoba, na który jakie reakcje... Po koncercie dowiedzieliśmy się, że zostajemy.
Jakiś czas później Lucjan mi oznajmił, że zna żonę, która pochodzi z Kielc, Andrzeja Mogielnickiego (który pochodzi z Warszawy). Który pisze teksty dla Lady Pank, Izy Trojanowskiej (Budka Suflera). I On (Andrzej) zna dyrektora Tonpressu; i możemy wydać singlA. [Dopis 2022: Po opublikowaniu ‘Subiektywnej historii zespołu Dom Mody’ w 2011 Jacek Zalewski Przypomniał mi, że nagranie singla w Tonpressie było Nagrodą w toruńskim festiwalu – nagroda sobie czekała, nie było komu robić. Teraz pojawiła się możliwość (w nowym składzie DM). W.G.]

Teraz mieliśmy pewien problem: jako, że chcieliśmy nagrać zupełnie nowy materiał (ja wniosłem muzykę do późniejszych „Szyfrów", a Lucjan doprawił; on wniósł muzykę do późniejszego „Deszczu Słów", a ja dodałem szczypt parę) potrzebne były - i! - teksty.
No to siedliśmy w wieżowcu Lucjana na kieleckim osiedlu o srebrzystej nazwie Czarnów. W ciemnej kuchni i, niedowidząc, kleciliśmy – co nam ciemnawa poświata przynosiła, choć męczylim si
ę z lekka ale – przecie singiel czeKKa! - - -
Tekst “Szyfrów” powstał szybKKo, opowiadał historię każdego z nas – w tamtym czasie, i w każdym czasie.
znowu jesteśmy
każdy z nas prawa ma
znowu znikamy
tylko czas
twarze w nas
zna
pamięta jak
życie rozwiewa wiatr [– i my wierzyliśmy:] znowu wierzymy
tylko fałsz da nam moc
znowu wątpimy [nie mogliśmy!]
uciec chcąc, a tu - - -
GWIAZDY SZYFRUJĄ DNI
NOCE MIJAJĄ [wyobraźcie sobie taką noc w ciemnej kuchni, brrr!]
A ŚWIAT BIEGNIE
GDZIE CHCE
LUDZIE, PRZERWIJCIE TEN
MÓJ
SEN [przerwali].
I pozostała druga strona singla: “Deszcz słów” w peerelowskiej ciemnej kuchni:
okienne ruchy, odbicia szyb
żyją sylwetki zmieniając kroki bo noc
podaje dłoń
nie wiedząc nic o złym dniu (....)

Teraz już mogliśmy jechać do Warszawy, do studia Tonpressu, i spać w Europejskim (wreszcie
HOTEL, po „tylu latach”...).
Był listopad orwellowskiego 1984 roku. Byliśmy my: Bogusław Olczyk (wiadomo), Andrzej Wolski (załatwił klawisze – ciągle nie mieliśmy swoich!), Lucjan Dulnik (gitarren: ta cieńsza i bas-sss również) i ja (klawiszen i baryto-nowy śpiewik, by tak rzec)
Chciałbym się wspomóc zaskakująco mile rzetelnym opisem “Szyfrów” z
platformy blogowej musicspot.pl, ytkownika Glebogryzarka:
<Zaczniemy od największego chyba obskura na owej nigdy nie zaistniałej składance. Dom Mody "Szyfry", 1984.
Tytułem wstępu. Nie mam zamiaru bawić się w archeologa i mówić o historii zespołów, burzliwych dramatach i widowiskowych akrobacjach, chyba że moja nadjedzona przez alkohol pamięć zaserwuje mi na bieżąco jakieś ciekawostki. Każdy umie korzystać z internetu, każdy zna się na dataminingu. Znaczy to tyle w odniesieniu akurat do zespołu Dom Mody, że kompletnie nic o nim nie umiem powiedzieć. O ile wiem, jest to jedno z zaledwie dwóch jego oficjalnych nagrań, opublikowane w ramach "Jeszcze młodszej generacji", wcześniej wydane na tonpressowskim singlu razem z "Deszczem słów", też zresztą zacnym.
Nazwa składu - świetna. Numer - rzadko to idzie w parze, równie świetny. Co prawda silnie naznaczony wpływem zimnej fali (styl gry i brzmienie sekcji rytmicznej, usilnie barytonowy przelot wokalny), ale po pierwsze nie korzystający z niego w sposób wkurwiający, a po drugie, przy tym dość oryginalny.
Zwróćcie uwagę, na przykład, na bardzo intensywne (jak na ówczesne normy muzyki INDIE) i mało zimnofalowe wykorzystanie syntezatorów. Raczej Moroder niż Hannett, raczej Lipko niż Ciechowski, oprócz ósemkowego fortepianu gdzieniegdzie. A przede wszystkim na zaawansowany przebieg samej kompozycji.
Już w 43 sekundzie, zanim wejdzie refren, Dom Mody wprowadza pierwszą - mocno radykalną - zmianę tonacji. Jak wiecie: zmiana tonacji, krócej - modulacja, to ten moment, w którym krytycy rozpuszczają się z zachwytu, a słuchacz wciska stop; reakcja odwrotna następuje jedynie przy tzw. transpozycji eurowizyjnej (całość o ton w górę przy końcu utworu). W samym refrenie tonacja zmieni się jeszcze raz, dokładnie w połowie, chociaż wrażenie "co się kurwa dzieje" wywoływane jest tam częściej, poprzez wtrącanie dysonującego akordu klawiszy.
Relacja linia wokalna - akordy też frapująca, popatrzcie na pierwszą część refrenu, gdzie melodia raz trafia w dźwięk składowy akordu gitarowego, a raz biegnie sobie w cholerę gdzieś na dźwięk dodany. Ok, nic nowego, ale przypominam kontekst, to Polska, ROK ORWELLOWSKI, Jarocin, Rokendrol. Do tego inteligentne rozwiązanie dialogu klawiszy z gitarą, syntezatory grają w miarę możliwości ostinatowo, powtarzalnie, starają się jak najdłużej zostać na jednym motywie, podczas gdy gitarzysta już dawno zabrał się za inny akord. Ciekawe, że w mostku od 2:00 role się na chwilę zamieniają. Dużo ruchu, i to z sensem, a tylko 2 minuty i 40 sekund.>

Singiel pojawił się na rynku w 1985 roku, krążył na listach trójki i rozgłośni harcerskiej. Lucjan szykował się NA wyjazd do Francji – tam miała się przenieść nasza dalsza kariera muzyczna, ja zaczynałem grać w zespole PANTEX używając rozklekotanych organów i wykrzykując lub wyjąc teksty typu:
bo zaplecze pracuje dla frontu
a front chroni ciebie i dom
zwycięstwo nasze jest całkiem blisko
potem oddamy czołgi na złom
potem zniszczymy broń i armaty
minowe pola porośnie las
dziś wzmocnij trud dla naszej sprawy
brak twojej pracy to walki brak
(nota bene tekst napisany przez Jacka Zalewskiego).
W ogóle notorycznie już słuchałem zespołu Cabaret Voltaire, (oczywiście) The Residents. Mieliśmy jechać na opolskie debiuty z szyframi – Lucjan parę dni wcze
śniej opuścił nasz kraj, i nasz blok wschodni. Szyfry ukazały się na składance „Jeszcze młodsza generacja” - ja czułem się JESZCZE młodszy: eksperymentowałem z dźwiękiem włażąc do wnętrza fortepianu, gnąc szpule ze szpulowców, drepcąc drogi do długo nie oddawanych półgotowych bloków, gdzie wdychałem coś W chusteczkę. Zaplaszczałem się w krwisto-marmeladowej degrengoladzie: grałem w zespole Hit Hit coraz bardziej wiążąc się z prostakami koloru byczej krwi, ale oddechem smoka. Nadal pozostawałem w chusteczkowej elicie i bywałem lekko zniesmaczony „torebkującymi" warstwami niższymi. Chociaż – wreszcie mogłem jechać wprost. Chciałem rozwalić cały świat, oczywiście, na końcu ja bym został. Rozwalić siebie? Nie wyszło.
KONIEC

                                                                      Witold Gąska (Kielce,2011.2022)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz