„Materiał nagrałem w 1997 roku, w domu, w małym pokoju, (ślad
po śladzie w czasie rzeczywistym) na 4-śladowym magnetofonie
kasetowym firmy Fostex, korzystając z brzmień i - granych „z ręki”
na klawiszach - perkusyjnych nieodżałowanego Rolanda D-70, także
ściągając jakimś tanim mikrofonem trochę brudnego field
recordingu”.
Witold Gąska (Kielce 22)
(RACZEJ) (NIESKOORDYNOWANE) RZUTY WSPOMNIEŃ:
Czas był dość ciekawy. Choć używaliśmy jeszcze przywiązanych
do kabli telefonów, tu i ówdzie (raczej ówdzie) pojawiały się
komputery osobiste, niewielkie grono mLodzieży zgadywało się przez
jakąś sieć i spotykało, np. w głębi jednego z kieleckich
kamieniołomów. Stefan Niczewski
zamiarował kreację wytwórni płytowej, która z początkiem XXI
wieku zamanifestowała się publicznie wobec minimalnej publiczności.
Wyszły 3 (słownie: trzy) cedeki w QuiBelle Rec.: Żarliwy
Ministrant – „ŻM” (tak to brzmi po francusku) 001, Hit Hit –
„09-95 / 04-96” 002 i Stefan Stefan – „Oj Stefan Stefan”
003 (płyty w minimalnych nakładach, mocno, ale to bardzo –
ekskluzywne, odręcznie numerowane). Jakoś w tych
okolicach czasowych poznałem Franka Kerosene, który w swoim
przytulnym domku, usadowionym dokładnie przy innym, niż nadmieniony
wyżej kamieniołom, rozpoczął, jak i ja, eksploatację kasetowego
magnetofonu czterośladowego, Rolanda D-(aż!)90, ale i dalszych,
czasem wykopanych sprzętów jak: stare piano elektryczne i takie
różne. Właściwie Frank był nasycenie aktywnie zainteresowany
poszukiwaniem (i odnajdowaniem!) by tak rzec – starego na nowe och!
Co znalazło swój wyśmienitszy (Licentia poetica! - łapacze
tzw. błędów językowych, ot co!) wyraz w jego kolorowaniu
pierwszych łapań stylu zespołu LETKO (byłem! na koncercie, to był
- chyba - Pałacyk Zielińskiego, nawet – ogródek Pałacyku):
Frank to przyklęka to wstaje zależy – czy klawisz mniejszy czy
większy. To tu przygrywa padem lekkim, to tam – w subtelnym
filtrze – wstaje! TAK to zapamiętałem – oczekuję na porównanie
z recami tej - wydanej przecież (choć w mi… wiadomo w mini itd.
nakładzie itp.) - publiczne![W.G. 22 paź 22]
1. JA TO NIC.
„Asceza w podstawowym wymiarze. Przeważająca emocja to gniew –
siłą rzeczy. Przeoranie (się) ma swoje miejsce w co niektórych
biografiach. Potem bywa Bardziej z miłością”.
W.G.
2. MARZEC. „Dziś
– równie dobrze – mógłbym nazwać ten utworek ‘Ą’ – ze
względu na „ą”, które wyraźnie słyszę w brzmieniu głównym
(które spreparowałem – Roland D-70 miał taką możliwość!).”
W.G.
3. TAJEMNICA (część
pierwsza i część druga). „Człowiek budzi się rano, i ledwo
podnosi się ze sprężyn łóżka, a tu czekają na niego różne
przygody”.
Grupa Dom Mody powstała w 1982 roku w Kielcach. Na początku
spotykałem się z wokalistą Jackiem Zalewskim u mnie w domu, przy
pianinie. Ułożyłem muzykę, następnie Jacek Zalewski dopisał do
niej teksty (‘Samouwielbienie’, ‘Oda’, ‘Auto-da-fe’,
‘Drugi księżyc’, ‘Smuga cienia’, ‘Nadchodzi noc’,
‘Holowizja’). Od września doszli do zespołu Bogusław Olczyk
(perkusja) i Andrzej Wolski (organy elektroniczne) - rozpoczęliśmy
próby w Wojewódzkim Domu Kultury w Kielcach.
W styczniu 1983
roku, podczas jednej z prób, zarejestrowaliśmy siedem wyżej
wymienionych utworów w składzie: Witold Gąska: instrumenty
klawiszowe, Jacek Zalewski: śpiew, Bogusław Olczyk: perkusja,
Andrzej Wolski: organy elektroniczne.
Pierwszy występ
publiczny zespołu miał miejsce w maju 1983 roku w muszli
koncertowej kieleckiego parku miejskiego.
Zakwalifikowaliśmy się (na podstawie siedmiu wymienionych wyżej
nagrań) na III Festiwal Nowofalowych Grup Rockowych w Toruniu oraz
na Festiwal Muzyków Rockowych w Jarocinie.
4 czerwca 1983 roku
wystąpiliśmy na toruńskim festiwalu i zostaliśmy wyróżnieni
Nagrodą Dziennikarzy (praktycznie: możliwością nagrania dwóch
utworów i wydania singla w firmie płytowej Tonpress). 13 sierpnia
1983 roku wzięliśmy udział w jarocińskim festiwalu (zamiast
Andrzeja Wolskiego na polskich organach elektronicznych B11 zagrał
Jacek Krełowski) i znaleźliśmy się w gronie laureatów (trzecia
pozycja na liście głosowania publiczności).
Pod koniec 1983
roku zagraliśmy na tzw. konferencji prasowej w Klubie Środowisk
Twórczych w Sołtykach w Kielcach, w trio, w składzie: Witold
Gąska: śpiew, instrumenty klawiszowe; Andrzej Wolski: organy
elektroniczne; Bogusław Olczyk: perkusja.
W 1984 roku
pracowałem wraz z Lucjanem Dulnikiem „nad utworami na singiel”,
ściśle współpracując w warstwach: muzycznej, aranżacyjnej i
tekstowej. Piosenki ‘Szyfry’ i ‘Deszcz słów’ nagraliśmy w
warszawskim studio Tonpressu w listopadzie 1984 roku w składzie:
Witold Gąska: śpiew, instrumenty klawiszowe; Lucjan Dulnik: gitara
elektryczna, gitara basowa; Bogusław Olczyk: perkusja.
Singiel (‘Szyfry’
str. A, ‘Deszcz słów’ str. B) ukazał się w 1985 roku. W tym
samym roku ‘Szyfry’ ukazały się „na” tonpessowskiej
składance „Jeszcze Młodsza Generacja” (LP). Następnie pojawiły
się na kasecie magnetofonowej „Various – Rock Made in Poland”
[Vega, J.G. 012] (1986) (‘Deszcz słów’ i ‘Szyfry’), na CD
„Various – The New Wave Complex – Volume 6 [NWC 06, Germany]
(‘Szyfry’). Składanka „Jeszcze Młodsza Generacja” doczekała
się kilku reedycji (2009 - CD, 2019 – LP). Utwór „Deszcz słów”
został zamieszczony w dwupłytowym (CD) uzupełnieniu muzycznym
książki Antologia Polskiej Muzyki Elektronicznej (Narodowe Centrum
Kultury, Warszawa 2017; praca zbiorowa pod redakcją Marka
Horodniczego).
We wrześniu 2022
roku (niejako w 40. rocznicę powstania zespołu) miała premierę
(winylowa) płyta długogrająca Domu Mody – „Samouwielbienie”
(Dobrzy wydawcy: ZimaRec./NoPasaranRec.). Znalazło się na niej 7
odszumionych i zremasterowanych utworów z próby (styczeń 1983)
{zachowanych niestety tylko, ale jednak, na tzw. ‘taśmie-„matce”’
dawno już zastępczej czyli zwykłej, przez to pięknej,
najpiękniejszej, steranej czasem i życiem KASECIE MAGNETOFONOWEJ},
2 utwory nagrane dla Tonpressu (listopad 1984) oraz cover utworu Oda
w wykonaniu nowosądeckiej grupy Soclos (nagrany w listopadzie 1987
roku w klubie osiedlowym KOKOSANKA w Nowym Sączu).
Hit
Hit
– to był styl, a nawet s p o s ó b życia: spotykanie
się „po” domach, w piwnicach, i granie – żeby nagrywać. A
potem robić okładki do kaset i poszerzać krąg słuchaczy:
koncertem BYŁO wspólne słuchanie, i przeżywanie.A
właściwie: dodawało
to egzystencji
do
egzystencji.
1.
To zaczęło się w 1984 Orwellowskim roku, kiedy z kolegą
JerzymKurzątkowskim
zaczęliśmy uwieczniać
dźwięki na grundigu [magnetofonie kasetowym]; właściwie były dwa
grundigi – jego i mój: nagrywało się rytm np. przesuwając
szczoteczką do zębów po mikrofonie i
bas na grubej strunie dość zdezelowanej gitary akustycznej, zresztą
dopiero co wykorzystanej jako hybryda sekcyjna = gruba
struna i rytmiczne podbicie
wyuderzane perkusyjnymi pałkami, następnie puszczało się to, a
Dogrywało na drugim grundigu kolejne dźwięki czy
za”śpiewy”, potem to wszystko na pierwszy itd., aż do
pulsoszumu bez mała – ALE to rajcowało!
Jerzy
nacinał tak zwane pocztówki dźwiękowe, i kiedy ramię z igłą
odbijało się w kółko – tworzyło bity. A działo się to na
bambino [adapterze]; tudzież wynalazł/odnalazł możliwość
wykorzystania silniczka z jakiegoś podupadłego hobbistycznego
samolocikA (kleiło
się różne samolociki)do nakładania
gitarowego piórka i piórkowania na starej mandolinie: była to
mandolina speed punkowa.
Z czasem niektóre nagrania zaczęliśmy przepuszczać przez
totalnego fuzza, co tak przeciążało brzmienie, że był sam
brzmień.
{Zdjęcie z Jarocina '84, kto cyknął - poszukiwany. Od prawej: (leżą) Jerzy Kurzątkowski - Hit Hit; Mariusz Kozak - Markiz de Sade; Jacek Krełowski - Hit Hit, Markiz de Sade, Dom Mody; (siedzi) Witold Gąska - Hit Hit, Dom Mody. FOTę do Technicoloru sprowadził Piotr Broda Stanek:}
2.
MAGNETOFON SZPULOWY otworzył
nowe możliwości. Można było dogrywać zarejestrowany na grundigu
dźwięk czy jakieś fragmenty ze starych szpul wgrywać, tudzież
wprost
na szpulowcu nagrywać:
uderzenie w blachę, w starą tekturowąwalizkę pamiętającą
lata 50. zbiegłego wieku,
śpiew sprzed kilku ładnych lat kolegi JackaKrełowskiego, z
którym też zaczęliśmy w tym siedzieć, dźwięki spreparowanego
pianina, ale nachalnie, z powbijanymi w młoteczki pinezkami, ze
starymi z wakacji pocztówkami między młoteczkami a strunami;
dmuchanie przez odkurzacza
rurę wprost w biedny mikrofon (‘Komin’),
dzwonienie klasycznym aparatem telefonicznym po ludziach i
nieodzywanie się , żeby sami coś gadali (kultowy w baardzo
minimalnym kręgu utwór ‘Telefony’,
w którym – zadebiutował w Hit HicieGrzegorz Degejda
(grubo później Trudy, a później to Letko)).
Wracając do meritum
możliwości szpulowca: była na nim i Druga ścieżka, a to już
otwierało świat jak w studio: d
o c i n a ł o s i ę
różne fragmenty, ręcznie, przesuwało szpulę, i tak fragmencik po
fragmenciku, potem Nakładki na drugiej ścieżce, fragmencik po
fragmenciku, świat się
powiększał, mgławice się przelewały, nowe kolonie powstawały w
kosmosie. Wracając! do
naszego wymiaru: z czasem zauważyłem, że
nagranie na
dwóch ścieżkach tego samego materiału z lekkim przesunięciem
czasowym daje pogłos (jak z jakiegoś
angielskiego studia nagraniowego bez mała), a, przy minimalnym
przesunięciu, coś na kształt fejzingu (łał!). Utwór, przy
ostatecznym zgrywaniu, kończyło się czasem wyciągnięciem kabla z
gniazdka, co dawało taki gliss.
3. Miejscem eksperymentów były domy, mój i Jerzego. Nazywaliśmy
tworzone u-tworki hausmiuzik.
Z czasem do ‘dźwięczącej dźwiękowości’ zaczął napływać
coraz szerszy aparat ludzki. A to w postaciach licznych braci Jerzego
– brata bliźniaka Wojciecha
o ksywie Siwy
(wymawiany przez „si”, a nie „śi”) – z
Wojciechem
robiłem również osobne sesje nagraniowe, do jego poezji: przez
niego recytowana Muzyka
z moim lekkim akompaniamentem, a także braci Krzysztofa i Zbigniewa
(nie bliźniaków).
A to w postaci Marcelego
Olbromskiegochodzącego
słuchami najszybszego gitarzysty punkowego w naszym mieście, Artura
Pokładka, mojego kolegi
ze szkolnej ławy: gitarzysty oddającego bluesowi co powinno czyli:
tekst, a tekstowo – poety,
ciągle mówiącego
o Białoszewskim, piszącego
‘krótkie głębie słowne’, Ryszarda
Wojny z Czarnowa (w 1986
miał swój okres jako wokalista zespołu Dekret), który grał na
instrumentach perkusyjnych i śpiewał z
serca jak Morrison w
The Doors - dość często i
długo słuchaliśmy wspólnie tria Dżareta „w”
standardach, wgłębialiśmy
się also co do
dźwięku w dopiero co wydanyich
long „Czengeles” [ECM
1989]. I zaczęły się zawiązywać dalsze
porozumienia, które opiszę pod numerem czwartym.
4. Dołączył Stefan Niczewski, eksploatujący wiele gitar,
The Beatles nie byli mu obcy. Leszek Zembala, oryginalny
stylista gitarowy i malarz, który słuchał – dziś powiedziałbym
– atmosfer gothiT, oczywiście Jacek Krełowski
(cały czas trwający na posterunku): z pierwszego wykształcenia
wiolonczelista - osadził się teraz w elektrycznej gitarze.
{Stefan Niczewski:}
{Leszek Zembala:}
Spotykaliśmy się u mnie, w domku Stefana („w” jego najniższej
jak i na najwyższej kondygnacji), w piwnicy Leszka w jednym z bloków
na nieustającym osiedlu KSM. Z Jackiem czasem w duecie: robiliśmy
muzyczne pejzażyki „gitara i klawisz” (klawiszem było jakieś
casio-samograj, potem Roland D-70 no i czterośladowy (sic!)
magnetofon kasetowy),
{Witold Gąska:}
z Leszkiem w duecie: muzykę na akustyku i
pianinie do poezji z 11. (1985) numeru miesięcznika Poezja z
wierszem na 1. stronie okładki: „Posłanie dla nadwrażliwych”,
ze Stefanem w duecie: protoplastyczne wersje „Kurzej krwi”,
„Swetrów” czy „Podróży” z towarzyszeniem akustyka,
pianina, pudeł, garnków i książek (perkusyjnych). A jak
spotykaliśmy się wszyscy, to wodza improwizacyjna pękała równo:
wy”śpiewywanym”, wykrzykiwanym, tworzącym się w czasie
rzeczywistym tekstom towarzyszyła feeria olbrzymich dla zmysłu
słuchu przedmiotów z powinowactwem gitar wszelkich, mandoliny,
organków, rurek dmuchanych, sczochranych druciakiem patelni,
apetycznych blach z zadrami, drewnianymi w dechę! zadziorami, i
jeszcze raz: bezczelnym brzdęku starej struny, kostkowanym bulionie
basssu, napadającej i napadowej mandolinie, granie szklaną rurką
na mandolinie, organicznym piszczeniem, brzmieniem, wyciem, wiatrem –
z metalami!, z drewnami!, z wodą, ziemią, i powietrzem – i
jeszcze jeden raz!! (jak na jarmarku! - czego, najbardziej, mi żal…).
- Na tych spotkaniach – podsumowując ten wątek – bywali: Jerzy,
Siwy, Stefan, Jacek, Leszek, Grzegorz, Jarosław Luciak, Paweł
Krajewski, Tomasz Niebudek, Jacek Sidor, Mirosław Krzysztofek
etcetera etcetera.
Z czasem wychynęliśmy bardziej na zewnątrz: z Grzegorzem Degejdą
na klasycznych bębnach a to w auli Budowlanki (dziś zasadnicza
szkoła zawodowa, Kielce, ul. Zgody), a to w zagrzybionej piwnicy w
starej kamienicy w centrum Kielc. Teraz formowały się konkretne
próby z konkretnymi utworami. I tak to się toczyło aż do 1995
roku (w międzyczasie, a może głównie(?), grałem i jeździłem po
Polsce „w” instrumentalnym (trąbka, fortepian, gitara
elektryczna, kontrabas) kwartecie Akryl Kryl – wygrany festiwal
Tydzień Młodej Sztuki w Poznaniu, dwie sesje nagraniowe lajf: warszawska w Akademii Muzycznej i poznańska w radio Merkury; potem
ze śpiewającą Joanną Wątor i Akryl Krylem (czasem w okrojonym
składzie, ale za to z wiernym Smokiem – człowiekiem z Krakowa
„na” kongach): dużo festiwali piosenki studenckiej i
turystycznej(!)).Zanim przejdę do kumulacji formacji Hit Hit zakończę ten rozdział
wpisem - z jednego z moich nieistniejących już blogów „Kielce
małoznaczne – wieloznaczące” – z 10 maja 2018 roku ‘Piwnice
& Domy’: <Po różnych piwnicach. Prawdziwy andergrand. Wpierw prywatne
uczestników formacji Hit Hit. A to rozległa, w międzyczasie
pełniąca rolę klatkowej suszarni: bębny z tekturowych pudeł
kawałków blach plastikowych odpadków, to przyciasna, na styk z
pomarszczonymi źmiorami, pełna kaset porozrzucanych grundigów
odrapanych kolesi skubanych – inni mieli (prowizoryczne,
protoplastyczne) siłki, a my – Muzykę. Daleko w noc.
Jakieś skargi były… nie wiem, jak to uchodziło –
najprawdopodobniej licencja młodości, po prostu fart.
Potem wynajmowane na (choć) jedną próbę – wielkie w starej
części miasta, czasem niskie, aż głowy pochylone, karki
nadwyrężone – za opłatą: można było szumieć znaczy nojsować
bez psychologicznych ograniczeń, choć już nie w noc (opłata
godzinowa sic).
W międzyczasach Domy… tak, domy – zawsze. Kasetowce i
szpulowce. Przetwarzanie i zginanie – taśm. Dla niepoznaki.
Odkształcanie i zmienianie – przez rzeczy – wistości. Komin za
oknem („ten komin nas zabija! / coś w nim sssyczy / ma taki ostry
zapach / kilka razy dzienNNie”) albo okno na Winnicką.
Niestereotypowi (zwykle mono), zamykani w szafach, żeby śpiewać,
do góry nogami. Włażący pod stół, coby organki brzmiały z
dobrze wytłumionej odległości, tudzież: nacinający tzw.
pocztówki dźwiękowe dla rytmicznych pętli na bambino,
przesuwający wręcz o milisekundy ścieżki na zetce dla fejzingu –
handmade, jadący ponad sześćdziesiąt(!) kilometrów
starodawnym samochodem po pradawnej jezdni, żeby nagrać uderzenie w
dechę (tej!) stodoły, następnie „powgrywać” w bit dźwięk po
dźwięku, sekunda po sekundzie – handmade.
Siedzimy tam do dziś. Kto nie siedzi – ten nie gość.>
5.KUMULACJA HIT HIT. Była Trójka – trzydekadowców: Stefan
Niczewski, Leszek Zembala i ja. I dołączyła Dwójka –
dwudekadowców: Aleksandra Radowicz i Grzegorz Sobczak.
Warsztatami pracy były: Aleksandry Radowicz - wokal, Grzegorza
Sobczaka – bębny, Stefana Niczewskego – bas, Leszeka Zembali –
gitara elektryczna, Witolda Gąski – wokal, syntezator Roland D-70.
Miejscem (stałym!) prób była Lodówka (taka nazwa się przyjęła),
klimatyczna sala, choć zimna, ale dogrzewana, w dużym domu, w
starych Kielcach. Po nas na ćwiczenia schodziła się Mafia z
Piaskiem. Z instrumentalistami z zespołu Mafia byliśmy w bardzo
dobrej komitywie.
Sporo, a nawet b. dużo ćwiczyliśmy, jak to mawiano: świczyć,
świczyć, i jeSZE raz świczyć – i rzeczywiście: przynosiło to
rezultaty – wybrane z multum lat utwory nabierały charakteru, i
wyglądu w ogóle.
Przejdźmy do mojej subiektywnej „recenzji” materiału Hit Hit
nagranego Lajf w Lodówce (luty 1996), wydanego później na
numerowanych CD (sierpień 2000). Mamy luty 2022 roku, równo 26 lat
od sesji w Lodówce – zaczyna bić 2. ćwierćwiecze. („Przy”
Domu Mody mamy w tym roku równą 40. rocznicę powstania zespołu –
jeszcze dekada i będzie pół wieku.)
{Numer Lody:}
6. [a] Grzegorza na bębnach wyrafinowana gra brzmieniowa i ciekawe
podziały rytmiczne. Aleksandry pełna szczerość emocjonalna,
głębsze, z drugim dnem interpretacje tekstów. Stefana idealnie
stylowy, kostkowany bulion basu, dojrzałe pilnowanie pulsu. Leszka
Styl, gitarowe patenty na miarę dekad. [b] Teksty, które są miarą mnie w tamtym czasie, to (początkowo
wiersze): „Mżawka” i „Czas” – z odpowiadającą na
wyzwanie muzyką, która nabrzmiała klimatem dzięki brzmieniu
całego zespołu.Te do piosenek – „Swetry”, „Lody” czy „Kurza krew” –
z pewną dozą dobrodusznego dystansu w gruncie rzeczy.
{Numer Swetry. Więcej numerów na youtubowej stronie użytkownika Frank Kerosene:}
„Karaiby”, „Psy pancerne” czy „Podróże” (‘przez
gardło do wewnątrz brzucha’) to próby tworzenia
charakterystycznym językiem, mżącym obrazowością, ciężkim
emocją. Dwa teksty Aleksandry Radowicz – „Pływam” i „Zahamowania”
– oddają klimat Kielc lat 90., widzianych oczyma elity
studenckiej. [c] Osobistycznie dał mi ciarki, słuchany po dekadach utwór
„Mżawka” – wręcz gnostyczny w wymowie, bliski nadwrażliwym
introwertykom. Muzyka w nim wzrusza, szczególnie w refrenie. Także „W przeciągu słowa” – do wiersza Stanisława
Grochowiaka: duuża dawka gothiT (a to za przyczynkiem Leszka
Zembali), narracja muzyczna dobrze odzwierciedla frazy wiersza, fraza
po frazie. I na koniec, last but just as important, „Czas”:
tykające bicie trzydziestolatka igłą wskazówki, czas na
spoważnienie, już czas… miuzik już nie haus o nie a
Jeszcze Bardziej gotycki, kładąca się czapą stringowość
Rolanda D-70 jak czapa śniegu!, beznamiętna, biała, choć tak
gorąca.
7. W tak zwanym wyjściowym składzie Hit Hit-a zagraliśmy 3
(słownie: trzy) wykony: w Skarżysku-Kamiennej na ‘wojewódzkim
przeglądzie zespołów muzycznych i wokalistów młodzieżowych’
(‘95) i (dłuższe muzyczne passusy): na OŚP w Małogoszczy
(grali też wtedy: Nędza pod przewodnictwem Marka Wrony z Oskarem
Wilmanem na gitarze i Kajtkiem Strzelczykiem na klawiszach, Bluff z
braćmi Adamczykami, ANKH) oraz w Kielcach jako sAport przed Mafią w
hali widowiskowo-sportowej (bo widowiska i sporty nie były nam obce
Howgh!).
{Od lewej: Witold Gąska bokiem, Aleksandra Radowicz zamyślona, Grzegorz Sobczak czujny, Stefan Niczewski w maksymalnej koncentracji:}
{LO-FI FOTO. Stefan Niczewski - i Leszek Zembala w przyprawiającej o lekkie drżenie powadze:}
Po fazie maksymalnego wychynięcia nastąpił (acz powolny) etap
zwijania się – co jest naturalne (jeśli oczywiście zechcemy
słuchać rytmów czasu: subtelnie przycinających Zachodzące,
optymistycznie i z energetycznym darem dogrzewających Wschodzące: w
życiu Każdego z nas). Stefan zajął się graniem i nagrywaniem,
doskonalił się szybko – w tandemie z Jackiem Krełowskim
(uczestniczył tekstowo Leszek Zembala), w solowym projekcie Stefan
Stefan ‘Oj Stefan Stefan’ (ukazało się CD w wytwórni Stefana
QuiBelle), potem w projekcie z Oskarem Wilmanem. Właściwie to
Stefan – tak! - przejął sedno duszy Hit Hit.
Ten kawał czasu pozwolę sobie zakończyć tekstem utworu
„Schrony”, który napisałem jako wiersz, a potem zrobiliśmy ze
Stefanem muzykę – numer nie zmieścił się na CD Hit Hit-a, ale
ukazał się, jako kower, na ‘Oj Stefan Stefan’: „schrony
okrągłe dziury w ziemi / zimne, obok minerałów / żeby nie czuć
granatu nocy, kół ciałem // pływać tylko mózgiem sztucznie
rozszerzając przestrzeń w ścisku / bez pomocy tworzyć trochę
wymyślonej przytulności / i czekać / na skamienienie” ///.
1. Może
zacznę
od początków. Urodziłem się... (wszyscy to znamy z "Rejsu"
w brawurowej, z dużą dozą prawdopodobieństwa - kacowej
interpretacji wzorCowego
KaOwca). W 80-tych latach powstał zespół Dom Mody, właściwie w
pierwszej połowie lat 80-tych. Tak... Dokładnie w pierwszej połowie
pierwszej połowy: w 1982... Tak, w 1982, na początku tegoż roku.
Zadekowaliśmy się
w kieleckim WuDeKu.
Pierwszy
skład: Jacek Zalewski śpiewał - inteligentny licealista, pisał
teksty korzystając z wierszy młodopolskich poetów: brał tomik,
wyciągał metafory, twórczo
przetwarzał
„pod” nasz czas; Boguś „Olek" Olczyk wyznaczał rytmy: na
naszym terenie był najlepszym perkusistą, szybko załapał
kapitalistyczne trends, że przejście robimy na werblu ta-ta lub
tu-tu-tu, a nie przesypujemy ziemniaków (socjalizm) z worka do
worka: salomonowa robota; Andrzej Wolski - dzisiejsza gwiazda muzyki
elektronicznej (i muzycznych pejzaży) w naszym kraju - z pracowitym
zaangażowaniem, ale i młodzieńczą brawurą, urabiał jeden z
najpopularniejszych podówczas klawiszowych sprzętów: organy B-11;
i ja: skromny mikuś - próbowałem coś komponować, podkładać
elektroniczny bas i wygrywać jakieś nieporadne melodyjki na drugim
manuale...
W
zespole grali jeszcze: Andrzej Łukasik - obecny anglista, ówczesny
- jedyny w Kielcach klangujący basista (przynajmniej w mojej
przestrzeni); później - na jarocińskim
występie
- pojawił się Jacek Krełowski, z którym zresztą już wcześniej
muzykowaliśmy na dwa fortepiany, amortyzując instrumenty Szkoły
Muzycznej, do której skwapliwie uczęszczaliśmy (czasem „za",
a nawet „ponad" nią: lubiliśmy przesiadywać na
rozkładającym się strychu w jednym z jej budynków, obserwując
przez zmurszałe deski stare miasto z ludźmi o przetłuszczonych
włosach, głęboko spoconymi - z wylanymi na to wszystko wodami
kolońskimi o unikatowej dziś woni, kupionymi naprędce w jakimś
kiosku „Ruchu"); jeszcze później doszedł Lucjan Dulnik, ale
o nim jeszcze będzie. Mieliśmy
też - a jakże - swoich akustyków (to brzydko powiedziane),
REŻYSERÓW DŹWIĘKU, tak, to rzeczywiście oddaje ich kreatywność
w przekraczaniu ograniczeń sprzętu (nagłaśniającego i
nagrywającego), jaki był dostępny w peerelu. Paweł Wawrzała -
zapalał się bez problemu - wszędzie było go pełno, mienił się
jak dyskotekowa kula. Stasiu Sidor - ostoja spokoju, celebryta
konsolowych gałek. Tworzyli niezły tandem. „Jeden bez drugiego"
nie istnieje w mojej pamięci. Pojawiło
się w moim zasięgu - bo grałem - nieduże, ale elitarne grono,
które słuchało muzyki jakiejś takiej nowej, po-raz-pierwszej:
nowa fala, new romantic... Zacząłem słuchać nagrań (docierały
do nas z Londynu, kto miał najnowsze single - był gość, o longach
już nie wspomnę... sam miałem jedynie jeden z magicznego Zachodu -
grupy Visage) Ultravox-u, Spandau Ballet, Duran Duran - głęboko
wierząc, że to niesamowicie odkrywcza muza, a to - po latach widzę
wyraźnie - był zwykły pop tamtej epoki z całym marketingiem od
stóp do głów (no może prócz Ultravox). Ale wtedy te
przehallowane przestrzenie, cykające breczki brały mnie jak gąbka
wodę. Nie stroniłem też od Stranglersów, B-52's czy jugolskiej
odmiany nowej fali - i to mnie uratowało...
Nasze
„subkulturowe" środowisko (nawet nie wiem, jak się
nazywaliśmy, właściwie, to chyba nie mieliśmy - jednoznacznej -
nazwy) łączyło jedno: byliśmy elitą, byliśmy szczytem, byliśmy
oryginalni i najnowocześniejsi! To, że było nas tak mało - tym
bardziej uwznioślało naszą wyjątkowość (w większości byliśmy
z jednego, kieleckiego
osiedla - KSM-u,
jakieś 30-40% z nas - z jednego bloku!). Ponieważ
grałem - wszyscy mnie lubili.
2.
TORUŃ 1983 Mieliśmy
już tyle kawałków, że wręcz wypadało je nagrać i wysłać na
jakieś Przeglądy, Festiwale. Sesja utrwalająca odbyła się w
WuDeKu - nasi dźwiękowi reżyserzy dokonali rzeczy „z pogranicza
dostępnych możliwości". Zakwalifikowaliśmy
się na „Przegląd Zespołów Nowofalowych" w Toruniu (1983) w
kultowym - już wtedy - klubie "Od Nowa". Dyrekcja
Wojewódzkiego Domu Kultury
wypożyczyła nam znaczną część klawiszowego sprzętu,
zataszczyliśmy go
do pociągu i hajda „na”
dalekie światy! Nasz
sprzęt. Analogowy syntezator Arp - robił za bas: bzy bzy - takie wydawał dźwięki (grałem na nim oktawki,
albo w podwójnej repetycji - oktawki, albo repetytywne prymy, w
jednym z utworów odkrywcze kwinty!; zresztą, te oktawy na
syntetycznym basie były na naszej scenie muzycznej - polskiej,
blokowosocjalistycznej, a co dopiero kieleckiej - zupełnym novum).
String - Vermona z DDR: właściwie do podkładania akordów, ale - z
braku laku - musiałem wykorzystywać ją i na melodyjki, i na
rytmiczne riffy czy kontrapunkty do linii wokalu. Andrzej, a później
Jacek, rozkładali przed oniemiałą publicznością trójdźwiękowe
dywany, raczej bez przewrotów (nie lubiliśmy łączyć kultury
muzycznej z fizyczną) na uniwersalnych, ponadczasowych, wielce już
dziś zasłużonych organach B(11 i 2). Bębny: zestaw raczej
ascetyczny - Olek jednak korzystał z niego w pełni, choć grał
oszczędnie, czuć było rozmach.
I taki to - absolutnie BEZGITAROWY,
choć w pełni na żywo skład: dwóch typów na klawiszach, bębniarz
i śpiewak-tekściarz zajawiający niebywałe refreny "ooo, ooo,
Samouwielbienie", " Auto-auto-auto-auto-da-fe!", czy
przyprawiający o gęsią skórkę tekst „smugi cienia" -
pamiętam pierwszą zwrotkę i refren:
„Jestem
jestem całkiem sam w
nienawistnej myśli twej człowiek
- nie wiem, czy go znasz umarł,
nim osiągnął dzień Odszedł,
nim oświetlił go blask
zbudzony z serca tchnień -
tak opuścił klatkę swą człowiek,
co go zabił wiek!" i
refren: Smugi
cienia smugi
cienia smugi
cienia smugi
cienia
No
i wygraliśmy ten toruński przegląd; po raz pierwszy zobaczyłem na
żywo tyle ludu w fajnych rurkach, pozytywnie sczochranego,
kolorowego... Kontrolę W, Płonącą
Żyrafę (niesamowitą), grupę Reportaż (ultraniesamowitą)...
Jacek Zalewski, paradujący w wyciągniętym z szafy taty garniturze
szytym w latach 50-tych, poszedł na schlewkę (która odbyła się
zaraz po ogłoszeniu wyników) z organizatorami i akredytowanymi
dziennikarzami, a ja - leżąc samotnie na metalowym łóżku w
jednym z przesiąkniętych gumowymi materacami pokoików jednego z
odrapanych akademików
nieopodal lasku gdzie odór moczu gruba lignina i szmaty... myślałem
o tej muzyce - wolnej! w swym eksperymentatorstwie, nie poddanej
nikomu; pal
sześć
tych wszystkich dziennikarzy, ten
blichtr, wygrane festiwale, wywiady, prezentacje w "Studio 2"...
Myślałem o tym, że chcę być jak Płonąca Żyrafa, jak Reportaż,
że chcę być jeden, jedyny, tylko ja, ja pierwszy - a wy mnie
podziwiajcie! (im MNIEJ osób - tym lepiej: wzrasta nasza Jedyność,
Wyłączność... i ja na tym zyskuję, i ci, co mnie podziwiają -
jesteśmy ŚCISŁĄ elitą!)
3.
JAROCIN 1983 W
tym samym roku zostaliśmy zakwalifikowani na Festiwal w Jarocinie.
Jednakże kierownictwo (czytaj: dyrektor) naszego Domu Kultury nie
było już tak przychylne. Gdybyśmy dokonali fuzji z rozwijającym
się (również) w tym Domu zespołem pieśni i tańca Kielce... (co
- bliżej naszych czasów - może i byłoby niezłe, patrz: Orkiestra
Kiniora i Masłowianki; ale wówczas pewnikiem weszlibyśmy na minę
śmiertelnej [z rozpuku] polewki naszych - awangardowych przecie -
fanów. No
to jechaliśmy terkoczącym pociągiem (gdzie tłok i płot? nie -
pot), bez muzycznego sprzętu, z obietnicą dostępu do
niezniszczalnych organów typu B i nadzieją - na pożyczenie reszty
klawiszy. Pot
zaczął mi spływać bokami junackiej pały i ukazało się czarne
rozlewisko (boki miałem na atrament)... ale moja sztubacka pała
nadal lśniła na swym szczycie w świetle popołudniowego słońca,
odbitym w rdzawych szuwarach, niemytych, żeby lepiej się układały
(koloru dodało moczenia czachy w wywarze z zielonych otoczek
orzechów włoskich, przechowanych przez zimę w lodówie piwnicy
obok zmiorów). Coraz bardziej równiny, wszystko
się
wyrównało. Jarocin.
Dotarliśmy
do punktu rozlokowywania, gdzie powiedziano nam, że będziemy spać
w wielkim wojskowym namiocie. To nie w hotelu?!
Wskazano nam gościa, który spał obok na trawie. To Ryszard Riedel,
śpi tu, i nie narzeka. No niby nie. Środkową
(pomiędzy frontami namiotów) „aleją", pełną wysokiego
błota, przechadzał się Muniek pod chińską parasoleczką... był
jak jakiś przelotny pisarz haiku w tej muzycznej wiosce. Walter
Chełstowski zagaił nas: to wy jesteście z Torunia?
nie, z Kielc. to nie wy gracie taką śmieszną muzyczkę?
?!.
{Jarocin'83, w sypialnianej wiosce namiotowej - po ulewie. Od prawej: Witold Gąska, Jacek Zalewski, Bogusław Olczyk, Jacek Krełowski. PREMIERA W SIECI:}
Znaleźli
się ludzie, którzy chcieli pożyczyć nam sprzęt, hura, wokalista
Zalewski miał nawet prezent NA tĘ przysługĘ: flaszkę, tkwiła
sobie w jego plecaku. Więc będzie dobrze, póki co zadowolona
kielecka ekipa wybierała się na noc regałów. Idziesz? No nie, są
za bardzo komercyjni... a jednak. Słysząc daleko-przestrzenne
werbla duby sięgnąłem do plecaka. Po czym - pipi i kaka nie
ruszając się z namiotu i - lulu... Następnego
dnia paru z naszych musiało jechać aż do Poznania po flaszkę (w
Jarocinie była sobie prohibicja), następnie przemSknąć się przez
kordony ochrony.
Ale mieliśmy upragniony sprzęt! Zbliżał się dzień (właściwie
późny wieczór) naszej Prawdy, i naszej „porażki"...
I
nadeJszła ta chwila... Nadchodził zmrok... („Nadchodzi
zmrok" - to tytuł jednego z utworów, który wtedy graliśmy:
„nadchodzi zmrok/ milczy śmierć/ wiatr z mrokiem kocha się
(.....)”. Pożyczone
klawisze coraz bardziej lśniły obdarowane sztucznym światłem...
Zaczynaliśmy utworem „Samouwielbienie": pojechałem z basu,
lecz mikrostrojenie, mikrostrojenie! rozregulowane było... I
zobaczyłem jak - jeszcze przed momentem przyssany w oczekiwaniu do
dwóch ścian mocy - TŁUM odkleja się, ciapka po ciapce, i odpada
jak zaschnięty klej biurowy. A pierwsze rzędy chwytają się za
okolice dzwonów (nie widziałem czy kółeczko, czy trójkącik -
widziałem dzwony, dzwony widziałem) i z esencjonalnie ambiwalentnym
bólo-uśmiechem, podkurczone, niejako zbite w sobie, odwracają się
w kierunku przeciwnym. Ta najobleśniejsza część przyssanych do
słupów mocy odpadała już ciapa po ciapie, i wzburzyła się krew
TŁUMU. I pogrążony niejako w porodowych bólach Począł wracać,
i dał się słyszeć z pokaźnej gardzieli hukokrzyk, krzykowrzask:
„dom mody", który szybko uformował się w hetakombiczne
om!!!!!: dom mody do wody, dom mody do wody, dom mody do wody.
Chcieli nas, niechybnie,
złożyć w ofierze.
{Jarocin '83 - koncert zespołu. Bogusław Olczyk w środku aparatury. W tle ciekawa napisowo ściana. PREMIERA W SIECI:}
Przemykalimy
chyłkiem z naszymi wnętrzami przed sobą. Powrót do Kielc był nad
wyraz cichy. Być może wtedy Jacek Zalewski przeżuwał ostateczną
decyzję o zerwaniu lewej widełki, bo wyjeżdżał do prawej: Opola
(chciał mieć prosto). Być może wtedy stworzyłem sobie Ostateczny
ratunek, że underground; bo underground: im gorzej - tym lepiej.
Może...
4.
SINGIEL Póki
co - jechaliśmy terkoczącym pociągiem do Sopotu: Jacek Zalewski,
Boguś Olczyk, Jacek Krełowski i ja. Mieliśmy się spotkać z
jednym gościem, który obiecał nam kokosy. I objawiła nam się
Trójmieść Wielka. Mieliśmy
rozmowę, podczas której gość zaproponował, żebyśmy połączyli
się z zespołem LSD (to znaczy Jacek Zalewski i ja - reszta nie była
mu potrzebna). Uniesiony licealną niekłamaną solidarnością nie
zgodziłem się, Jacek też nie; gość nawet obiecał, że jak się
dogadamy - to dziś śpimy w Grand Hotelu... dobrze, że się nie
zgodziłem - może dziś nie mógłbym pisać już tych słów:
LSD... Póki
co: musieliśmy poszukać sobie jakiegoś miejsca do spania. I
znaleźliśmy: wiatę przystankową przy jednej z mniejszych stacyjek
kolejki podmiejskiej; do dziś pamiętam te twarde rzadkie koły
desek. Zalewski
powiedział, że dostał się na studia do Opola i idzie dalej. Ten
etap Domu Mody definitywnie dobiegł końca. Warto go przypieczętować
choć pierwszą zwrotką mojego ulubionego utworu Oda:
„Twoje
własne, prywatne piekło rozpaliłeś
dzisiaj w duszy swej. Atomowe
słońce w noc uciekło, do
drzwi cicho puka CIA - to
wędrowni alchemicy strachu w
piaskownicach grzecznie burzą świat; na
wiaderkach mają wydrapane czarne
krzyże, w oczach śmierci blask”.
Próbowaliśmy
coś dalej. Mieliśmy materiał, nie było wokalisty. Przez chwilę
śpiewał Jacek Stachurski (znana postać w przestrzeni ówczesnej
bohemy kieleckiej; tak znana, że wymaga odrębnego opracowania) -
miał problemy z gardłem, ja też miałem, ale ktoś musiał śpiewać
- to mnie zmusili. Mieliśmy
- tu, w Kielcach, nie na dalekiej północy - menedżera z
prawdziwego zdarzenia, Wojtka Stachurskiego (brata Jacka), który
zorganizował nam konferencję prasową w Klubie środowisk
Twórczych, w „Sołtykach"... {wycinek z notką prasową, która ukazała się w jednej z kieleckich gazet po koncercie w "Sołtykach":}
Ale teraz nadszedł czas na
pojawienie się współwłaściciela "drugiego oddechu"
zespołu - Lucjana Dulnika. Lucjan:
postać nie tyle maksymalnie złożona, co maksymalnie kreatywna.
Widywaliśmy się w nadmienianym już WuDeKu,
gdzie miał próby z Księgą Ubogich, potem Pulsem. Księga
Ubogich: jazz-rockowa, symfonik-roczna
kapela (Lucjan Dulnik - gitara, Wojtek Wieczorek - klawisze +
zmieniające się osoby w sekcji [równie ważne! np. Andrzej Łukasik
- bas, Wiesiu Michałek - bębny]). Byłem na ich pamiętnym
koncercie w sali kinowej, gdzie rządzili zagrzybieni hipisi z
Bananem (flecistą i sitarzystą) na czele. Zaczynał Wojtek plamami
na elektrycznym pianie, dołączała się sekcja i wychodził On -
gitara czerwona, solówka złożona. Utwór trwał ze czterdzieści
minut, z czego solówka gitary: bite pół godziny. Tak się wtedy
grało! (jeszcze też). Puls:
spodobała się Lucjanowi Nowa Fala (jakkolwiek ją pojmował),
zafascynowany był np. Grzegorzem Ciechowskim i Republiką, i chyba
chciał robić więcej utworów! (prosty rachunek: dwa
trzykwadransowe to ile trzyminutowych?). I robił. Skoczne były.
Byłem na słynnym koncercie w parkowej Muszli (na którym i ja
grałem z Domem Mody). Czasy były ciężkie, sytuacja była
ostro-kwaśna: jeden zespół może zostać w Klubie Kultury (wdk) -
instruktor Marek Tchórz niespiesznie, jakby mimochodem, przechadza
się pośród licznie zgromadzonej publiczności. Jest słoneczny
dzień. Przepoceni
panowie ocierają kapiące potem glace, marzą o chłodnej piance,
pod którą - coraz głębiej - coraz chłodniej ach! a panie
mlaszczą i szeleszczą przepoconymi udami pod nazbyt szorstkimi
sukienkami, choć wyglądają na takie powiewne... Marek Tchórz
nadstawia ucha - i słucha... co mówią, który zespół się
podoba, na który jakie
reakcje...
Po koncercie dowiedzieliśmy się, że zostajemy. Jakiś
czas później Lucjan mi oznajmił, że zna żonę, która pochodzi z
Kielc, Andrzeja Mogielnickiego (który pochodzi z Warszawy). Który
pisze teksty dla Lady Pank, Izy Trojanowskiej (Budka Suflera). I On
(Andrzej) zna dyrektora Tonpressu; i możemy wydać singlA.
[Dopis
2022:
Po opublikowaniu ‘Subiektywnej
historii zespołu Dom Mody’
w 2011 Jacek Zalewski Przypomniał mi, że nagranie singla w
Tonpressie było Nagrodą
w toruńskim
festiwalu
– nagroda
sobie czekała, nie było komu robić. Teraz pojawiła się możliwość
(w nowym składzie DM). W.G.]
Teraz
mieliśmy pewien problem: jako, że chcieliśmy nagrać zupełnie
nowy materiał
(ja wniosłem muzykę do późniejszych „Szyfrów", a Lucjan
doprawił; on wniósł muzykę do
późniejszego „Deszczu Słów", a
ja dodałem szczypt parę)
potrzebne były - i! - teksty.
No to siedliśmy w wieżowcu
Lucjana na kieleckim osiedlu o srebrzystej nazwie Czarnów. W ciemnej
kuchni i, niedowidząc, kleciliśmy – co nam ciemnawa poświata
przynosiła, choć męczylim się
z lekka ale – przecie singiel czeKKa! - - -
Tekst “Szyfrów”
powstał szybKKo, opowiadał historię każdego z nas – w tamtym
czasie, i w każdym czasie.
znowu jesteśmy
każdy z nas
prawa ma
znowu znikamy
tylko czas
twarze w
nas
zna
pamięta jak
życie rozwiewa wiatr [– i my
wierzyliśmy:] znowu wierzymy
tylko fałsz da nam moc
znowu
wątpimy [nie mogliśmy!]
uciec chcąc, a tu - - -
GWIAZDY
SZYFRUJĄ DNI
NOCE MIJAJĄ [wyobraźcie sobie taką noc w
ciemnej kuchni, brrr!]
A ŚWIAT BIEGNIE
GDZIE CHCE
LUDZIE,
PRZERWIJCIE TEN
MÓJ
SEN [przerwali].
I pozostała
druga strona singla: “Deszcz słów” w peerelowskiej ciemnej
kuchni:
okienne ruchy, odbicia szyb
żyją sylwetki
zmieniając kroki bo noc
podaje dłoń
nie wiedząc nic o
złym dniu (....)
Teraz już mogliśmy jechać do
Warszawy, do studia Tonpressu, i spać w Europejskim (wreszcie HOTEL,
po „tylu latach”...).
Był listopad orwellowskiego 1984
roku. Byliśmy my: Bogusław Olczyk (wiadomo), Andrzej Wolski
(załatwił klawisze – ciągle nie mieliśmy swoich!), Lucjan
Dulnik (gitarren: ta cieńsza i bas-sss również) i ja (klawiszen i
baryto-nowy śpiewik, by tak rzec)
Chciałbym się wspomóc
zaskakująco mile rzetelnym opisem “Szyfrów” z platformy
blogowej
musicspot.pl, użytkownika
Glebogryzarka:
<Zaczniemy
od największego chyba obskura na owej nigdy nie zaistniałej
składance. Dom Mody "Szyfry", 1984.
Tytułem wstępu.
Nie mam zamiaru bawić się w archeologa i mówić o historii
zespołów, burzliwych dramatach i widowiskowych akrobacjach, chyba
że moja nadjedzona przez alkohol pamięć zaserwuje mi na bieżąco
jakieś ciekawostki. Każdy umie korzystać z internetu, każdy zna
się na dataminingu. Znaczy to tyle w odniesieniu akurat do zespołu
Dom Mody, że kompletnie nic o nim nie umiem powiedzieć. O ile wiem,
jest to jedno z zaledwie dwóch jego oficjalnych nagrań,
opublikowane w ramach "Jeszcze młodszej generacji",
wcześniej wydane na tonpressowskim singlu razem z "Deszczem
słów", też zresztą zacnym.
Nazwa składu - świetna.
Numer - rzadko to idzie w parze, równie świetny. Co prawda silnie
naznaczony wpływem zimnej fali (styl gry i brzmienie sekcji
rytmicznej, usilnie barytonowy przelot wokalny), ale po pierwsze nie
korzystający z niego w sposób wkurwiający, a po drugie, przy tym
dość oryginalny.
Zwróćcie uwagę, na przykład, na bardzo
intensywne (jak na ówczesne normy muzyki INDIE) i mało zimnofalowe
wykorzystanie syntezatorów. Raczej Moroder niż Hannett, raczej
Lipko niż Ciechowski, oprócz ósemkowego fortepianu gdzieniegdzie.
A przede wszystkim na zaawansowany przebieg samej kompozycji.
Już
w 43 sekundzie, zanim wejdzie refren, Dom Mody wprowadza pierwszą -
mocno radykalną - zmianę tonacji. Jak wiecie: zmiana tonacji,
krócej - modulacja, to ten moment, w którym krytycy rozpuszczają
się z zachwytu, a słuchacz wciska stop; reakcja odwrotna następuje
jedynie przy tzw. transpozycji eurowizyjnej (całość o ton w górę
przy końcu utworu). W samym refrenie tonacja zmieni się jeszcze
raz, dokładnie w połowie, chociaż wrażenie "co się kurwa
dzieje" wywoływane jest tam częściej, poprzez wtrącanie
dysonującego akordu klawiszy.
Relacja linia wokalna - akordy
też frapująca, popatrzcie na pierwszą część refrenu, gdzie
melodia raz trafia w dźwięk składowy akordu gitarowego, a raz
biegnie sobie w cholerę gdzieś na dźwięk dodany. Ok, nic nowego,
ale przypominam kontekst, to Polska, ROK ORWELLOWSKI, Jarocin,
Rokendrol. Do tego inteligentne rozwiązanie dialogu klawiszy z
gitarą, syntezatory grają w miarę możliwości ostinatowo,
powtarzalnie, starają się jak najdłużej zostać na jednym
motywie, podczas gdy gitarzysta już dawno zabrał się za inny
akord. Ciekawe, że w mostku od 2:00 role się na chwilę zamieniają.
Dużo ruchu, i to z sensem, a tylko 2 minuty i 40 sekund.>
Singiel
pojawił się na rynku w 1985 roku, krążył na listach trójki i
rozgłośni harcerskiej. Lucjan szykował się NA
wyjazd do Francji – tam miała się przenieść nasza dalsza
kariera muzyczna, ja zaczynałem grać w zespole PANTEX używając
rozklekotanych organów i wykrzykując lub wyjąc teksty typu:
bo
zaplecze pracuje dla frontu
a front chroni ciebie i
dom
zwycięstwo nasze jest całkiem blisko
potem oddamy
czołgi na złom
potem zniszczymy broń i armaty
minowe
pola porośnie las
dziś wzmocnij trud dla naszej sprawy
brak
twojej pracy to walki brak
(nota bene tekst napisany przez Jacka
Zalewskiego).
W ogóle notorycznie już słuchałem zespołu
Cabaret Voltaire, (oczywiście) The Residents. Mieliśmy jechać na
opolskie debiuty z szyframi – Lucjan parę dni wcześniej
opuścił nasz kraj, i nasz blok wschodni. Szyfry ukazały się na
składance „Jeszcze młodsza generacja” - ja czułem się JESZCZE
młodszy: eksperymentowałem z dźwiękiem włażąc do wnętrza
fortepianu, gnąc szpule
ze szpulowców, drepcąc drogi do długo nie oddawanych półgotowych
bloków, gdzie wdychałem coś W
chusteczkę. Zaplaszczałem
się w krwisto-marmeladowej degrengoladzie: grałem w zespole Hit
Hit
coraz bardziej wiążąc się z prostakami koloru byczej krwi, ale
oddechem smoka. Nadal pozostawałem w chusteczkowej elicie i bywałem
lekko zniesmaczony „torebkującymi" warstwami niższymi.
Chociaż – wreszcie mogłem jechać wprost. Chciałem rozwalić
cały świat, oczywiście, na końcu ja bym został. Rozwalić
siebie? Nie wyszło.
KONIEC